Niedawno można było w telewizji obejrzeć ostatni odcinek serialu „Ranczo”, który przez dziesięć lat bawił widzów z całej Polski. Czasem wydawało mi się, że sokółczanie jednak bardziej go czuli i rozumieli. Może to przez taką... swojską swojskość, której u nas nie brak. Być może również przez podobieństwo między jedną prowincją, a drugą. I w serialu, i w życiu, mogliśmy obserwować zachodzące wraz z czasem zmiany w obu zacisznych mikroregionach.
Choćby fajnie było siedzieć sobie na ławeczce i popijać „mamrota”, to nawet i do sennych Wilkowyj zawitała w końcu globalizacja i Europa. Nie zawsze są to zmiany na gorsze. Grunt, to się dostosować. Zostać w tyle, to doprowadzić swoją Małą Ojczyznę do wyludnienia i ruiny. Pójście za bardzo do przodu skutkuje zaś „warszawskim” zadufaniem połączonym z małomiasteczkową mentalnością. Często potem prowadzi to do plucia na „własny podwórek”. Iść do przodu, nie tracąc swojej tożsamości, swojskości i w naszym wypadku: sokólskości – oto złoty środek. „”
Polska miała już okazję się zachwycić i zauroczyć naszą sokólskością podczas oglądania trylogii „U pana Boga”. Ba! Znam nawet osoby z różnych krańców Polski, które po obejrzeniu tych filmów postanowiły zobaczyć Sokólszczyznę na własne oczy, dzięki czemu zauroczenie przeistoczyło się w miłość.
Nasza Mała Ojczyzna ma naprawdę ogromny potencjał. Gdyby wymieszać trochę „Ranczo” z „U pana Boga” i stworzyć serial z akcją osadzoną na Sokólszczyźnie, wyszłoby coś pięknego. Ale żeby ktoś mógł wypromować w taki sposób nasz region, musimy zacząć promować go sami. Ja sam na trzy zmiany staram zarazić innych swoją miłością do Sokólszczyzny. Z mniejszym lub większym skutkiem. No, ale ja jestem jeden Edzik na 70 tysięcy i 138 mieszkańców Sokólszczyzny. Ale przecież Wy, drodzy kochani Czytelnicy, też jesteście dziećmi tej ziemi. Ona Was wychowała i dała wszystko, co ma najlepsze. Czy zamiast wyjeżdżać do warszawskiego czy londyńskiego „raju”, nie lepiej stworzyć swój własny, mały, prowincjonalny raj tutaj?
Co oprócz filmowych widoków i swojskości stanowi jeszcze o wyjątkowości Sokólszczyzny? Na pewno historia, ale to jest już temat na inny tekst. O mozaice wyznań i narodowości już pisałem nie raz. „Cudu w Sokółce” nie trzeba promować, bo on promuje się sam.
Ludzie. To bez wątpienia. Za każdym razem, gdy w Radio Racja słyszę przerywnik „Nasza kraina nie bahata, ale joj bahactwem jość ludziej”, od razu myślę o Sokólszczyźnie. W przeszłości dała ona światu wielu wybitnych, niezwykłych osób. Jej łono wcale się nie wyczerpało i ciekawych, ponadprzeciętnych ludzi daje dalej i ich staramy się na portalu promować. Ale myśląc o ludziach, mam na myśli także (a może nawet i przede wszystkim!) zwykłych sokółczan. Gościnnych, serdecznych, szczerych, uprzejmych i solidarnych, gdy trzeba komuś pomóc.
Nawet takie głupstwa, jak pogawędka w sklepie, na przystanku, w kolejce do przychodni, czy ze staruszkiem, który się przysiadł na ławce w parku od razu sprawia, że dzień staje się lepszy. „Dobra ziemia dobrych ludzi” – aż chce się rzec.
Cóż mamy jeszcze? Kultura, folklor. Piękne zwyczaje, piękne tradycje i piękna gwara. Tak, tak. Dla turystów jest tak samo atrakcyjna jak gwara śląska, góralska, czy kaszubska. A może nawet bardziej atrakcyjna, gdyż mniej znana, bardziej tajemnicza. Sam znam ludzi rodem z Gdańska, czy z Warszawy, którzy „pa prostu” rozmawiają jak swoi i przyjeżdżają do nas, by mieć przyjemność „parazmaulać”.
A ta mowa, choć niby taka „prosta”, to nie różni się wiele od tej, która była swego czasu językiem litewskiej szlachty i wielkich książąt. Nie różni się wiele od tej nowogródzkiej, którą Mickiewicz nazywał „najbardziej słowiańskim i najpiękniejszych z języków”, ani od tej wileńskiej, którą posługiwał się Piłsudski, mówiąc czule o swoim ukochanym Wilnie. Niewiele też różni się od tej, którą Kościuszko pisał wzruszające listy do matki, a już na pewno niczym nie różni się od tej, którą nasz błogosławiony ksiądz Popiełuszko wypowiedział swoje pierwsze, dziecięce słowa.
Zaraz pewnie jakiś gorliwy narodowiec krzyknie „ale to nie jest polska gwara!!!”. I cóż z tego? Wymienionym powyżej bohaterom, niezaprzeczalnie dla Polski zasłużonym, wcale to nie przeszkadzało. Wielu Polakom mieszkającym dzisiaj na Wileńszczyźnie, czy na sąsiadującej z nami Grodzieńszczyźnie, też to nie przeszkadza i w żaden sposób nie uwłacza ich polskości. Zresztą, jakakolwiek by ta nasza gwara nie była, ważne jest to, że jest nasza, własna, sokólska. I nikt nam jej nie odbierze. O ile sami się jej nie wyrzekniemy.
To, co oprócz mowy jest częścią kultury, to między innymi rękodzieło. Niedawno było w Muzeum Ziemi Sokólskiej otwarcie nowej wystawy, poświęconej sokólskiej krajce. Na otwarciu, oprócz zainteresowanych sokółczan, byli także goście spoza powiatu, którzy nie kryli zachwycenia. Nie kryli też zdziwienia, że taki skarb został przypomniany dopiero teraz, dzięki inicjatorom wystawy. I rzeczywiście, gdyby sokólską krajkę wypromować, byłby to nie tylko oryginalny suwenir dla turystów, ale mogłoby się to stać sokólskim towarem eksportowym, rozpoznawalnym znakiem, czymś kojarzącym się z naszym prowincjonalnym rajem.
Niech inni mają oscypki, my mamy ser koryciński. Niech mają pawie pióra, a my krajkę. Niech mają „ślunsko godka”, a my swoją sokólską, prostą mowę. Aczkolwiek nie mówię wcale, byśmy to mieli dla siebie, tylko dla siebie. To, co Sokólszczyzna dała nam, dajmy też innym, podzielmy się, dajmy im się zaczarować, zauroczyć, zakochać.
Mówiłem wcześniej, że Sokólszczyzna ma ogromny potencjał. To prawda, lecz jest też jak taki uczeń, „zdolny, ale leniwy”. Może zamiast ciągle ją krytykować, powinniśmy częściej ją chwalić, by nie wstydziła się pokazać. Stawiać jej więcej piątek i szóstek. Zaufać jej i zgłosić do konkursy czy olimpiady. I pomóc jej, wyzwolić swój potencjał.
Edward Horsztyński